„Alkad przysłuchiwał się melodii
czekając na drugie danie: nagle zobaczył dwoje dzieci przechodzących koło
hotelu z dwoma krzesłami i bujanym fotelem. Za nimi dwie kobiety i mężczyzna z
garnkami, miednicami i podobną graciarnią.
Podszedł do drzwi i zawołał:
- Gdzie ukradliście to świństwo?
Kobiety zatrzymały się. Mężczyzna
wytłumaczył mu, że przenoszą dom na wyżej położone miejsce. Alkad zapytał, w
które miejsce niosą, a mężczyzna wskazał kapeluszem na południe.
- Tam w górę, na teren, który nam
don Sabas wynajął za trzydzieści pesos.
Alkad przyjrzał się meblom.
Rozbity fotel, popękane garnki – majątek biedaków. Zastanowił się chwilę. W
końcu powiedział:
- Zanieście te rzeczy razem ze
wszystkimi waszymi gratami na teren nie zajęty, który jest obok cmentarza.
Mężczyzna spochmurniał.
- To są tereny zarządu miejskiego
i nic nie będziecie płacić – powiedział alkad. – zarząd wam podaruje.
Potem, zwracając się do kobiet,
dodał:
- I powiedzcie don Sabasowi, że
ja kazałem mu powiedzieć, żeby nie był bandytą.”
Gabriel García Márquez, Zła godzina; przełożył Jan Zych;
Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA, Warszawa 2000; str.50-51
Mój dom rodzinny został zbudowany przez mojego pradziadka i od tamtego momentu, czyli od zawsze, jest własnością rodziny. Nigdy się nie przeprowadzaliśmy. Może dlatego wyobrażenie, jakie mam o domu związane jest z niezmiennością, stałością oraz swego rodzaju pewnością, że te cztery ściany są jakimś zabezpieczeniem; czymś, czego nikt nie może mi zabrać, gdzie zawsze jest dla mnie miejsce.
Śmiem sądzić, że w Kolumbii
koncepcja domu ma nieco inny wymiar, nie ma chyba tak silnego znaczenia i
emocjonalnych konotacji. Na jednym z nielicznych spacerów ulicami dzielnicy El Recreo
w Barranquilli Gonzalo szczerze powiedział mi, że nie chciałby mieszkać w
bloku. Że dom to dom. Z patio zarośniętym drzewami guajaby i cytryny, z kratami
w oknach i drzwiach; zazwyczaj jednopiętrowe, z cynkowym dachem i często
pomalowanymi na wyrazisty kolor ścianami. Z większą przestrzenią do życia na
terenach wiejskich i przyklejony jeden do drugiego w miastach.
Z ust Gonzala usłyszałam w jak
trudnej sytuacji znajduje się jego rodzina, rodzina López. Na jakich warunkach
mieszkają oni przy Ulicy 22. Otóż babcia ze strony ojca Gonzala urodziła
pięcioro dzieci: trzy dziewczynki (Bárbara, Gertrudis i María) i dwoje chłopców
(Ismael i Guillermo), wszyscy już dzisiaj dorośli. Niektórym się powiodło,
innym nie: obaj synowie i jedna z córek, Bárbara, mają rodziny. Gertrudis
została sama z dzieckiem, a María w ogóle nie wyszła za mąż. W posiadaniu lub
nie rodziny wcale niekoniecznie tkwi szczęście, jednak w przypadku tej rodziny
taki a nie inny podział odegrał ważną rolę.
Jak wiadomo z rodziną związane
jest miejsce – dom. I tak Guilllermo z rodziną znaleźli dach nad głową przy
Ulicy 22 dzięki pomocy rodziców jego żony. Bárbara z rodziną zamieszkała w
innej części miasta, również dzięki pomocy rodziców współmałżonka. Doña María i
doña Gertrudis, niezamężne, zostały pod skrzydłami matki, natomiast rodzina
Gonzala dostała pod zastaw, z wielkiej łaski, dom sąsiadujący z domem
Guillerma, należący do matrony. Z czasem, z powodu konfliktu między matką a
córką, Gertrudis wyniosła się od matki i wprowadziła do rodziny „straceńców”,
czyli do brata Ismaela López i jego żony Nieves Castro. Na przestrzeni
niewielkiego, czteropokojowego mieszkania z kuchnią, łazienką i patio żyło więc
siedem osób. Ich sytuacja była niekorzystna, ponieważ, w przeciwieństwie do
pozostałych dwóch małżeństw, niemożliwe było w ich przypadku wsparcie ze strony
rodziny doñi Nieves. Jej rodzice mieszkali już ze swoim jednym synem pod jednym
dachem i nie mieli czego zaoferować córce. Z kolei najmłodsza córka, María,
mieszkająca nadal z matką, buntuje ją i podburza przeciw będącemu na ich łasce
Ismaelowi z rodziną aż do dziś dzień.
Sytuacja mieszkaniowa rodziny
Ismaela i Gertrudis jest dość upokarzająca: w ciągłym konflikcie z babką, nie
będąc właścicielami domu, nie mogą nim gospodarować jakby tego chcieli. Parcela
popada w ruinę i nikt nie zamierza inwestować w nią pieniędzy, na przykład
kładąc płytki na zwykłą, wylaną betonem podłogę. Powód jest prosty: nie wiedzą
ile jeszcze będą mogli tam mieszkać. Warunki ich bytowania są zatem, może nie
mizerne, ale na pewno skromne. „Jesteśmy klasą średnią” – powiedział mi Gonzalo
przed moim przylotem do Kolumbii. Zaryzykuję stwierdzenie, że każdy Polak
należący do klasy średniej powinien czuć się naprawdę komfortowo w swoich
warunkach.
Można by rzec, że Gonzalo nie ma
na przyszłość właściwie żadnego zabezpieczenia
w postaci domu – jakiegoś swojego kawałka podłogi. Ani on, ani jego dwaj
bracia. Ale może warto pójść w inną stronę – może dom dla Kolumbijczyków ma
inny wymiar? Może ich dom wcale nie musi fizycznie stać na ziemi? Może jest
stanem ducha? Posłuchajmy piosenki „La casa en el aire” („Dom w powietrzu”) zadedykowanej
Adaluz, córce artysty Rafaela Escalony, mistrza vallenato, typowej muzyki
karaibskiego wybrzeża Kolumbii, z którego inspirację czerpał sam Márquez:
"Jako że ten
dom nie ma fundamentów
W wymyślonym
przeze mnie systemie,
Podtrzymują
mi go w niebie
Aniołki, o
które proszę Boga
Wyjaśnię wam
jaki jest powód tego,
Że buduję
ten dom w niebie,
To jedyny
sposób, by żyć spokojnie,
Bo nikt z
nas nie zna drogi
Bo ten, kto
nie lata, nie idzie do góry,
Żeby
zobaczyć Adaluz w chmurach.
Bo ten, kto
nie lata, nie dotrze tam
Żeby
zobaczyć Adaluz w nieskończoności"
Wideo jest fragmentem jednego z odcinków serialu o tym
artyście vallenato, zatytułowanym po prostu „Escalona”, który emitowany był w
1991 roku w telewizji Caracol. Główną rolę odegrał Carlos Vives, znany artysta
kolumbijski z Santa Marta.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz